Eugeniusz Zenon Lokajski
ur. 14 grudnia 1908 r. w Warszawie,
zm. 25 września 1944 r. w Warszawie
– polski lekkoatleta, olimpijczyk, fotograf amator.
Był mistrzem Polski w rzucie oszczepem, pięcioboju i dziesięcioboju, wicemistrzem w skoku wzwyż i autorem ponad 1000 zdjęć dokumentujących powstanie warszawskie oraz uczestnikiem kampanii wrześniowej. Ukończył studia w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie.
W 1924 r. wstąpił do KS Warszawianka, gdzie trenował różne dyscypliny, m.in. pływanie, bieganie i piłkę nożną. Chciał wstąpić do sekcji oszczepniczej, ale trener mu odmówił. W 1928 zdał maturę w Liceum im. Mikołaja Reja i odbył obowiązkową służbę wojskową. Po skończeniu studiów w 1932 roku powrócił do KS Warszawianka. W roku 1934 został Mistrzem Polskim w rzucie oszczepem. Był także instruktorem lekkoatletyki w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego i nauczycielem wychowania fizycznego w Liceum im. Mikołaja Reja. Startował na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku, gdzie zajął 7. miejsce. Pierwszy w Polsce rzucił oszczepem ponad 70 m (jego rekord z Poznania – 73,27 m przetrwał 17 lat).
Przed II wojną światową był czołowym oszczepnikiem na świecie. W kampanii wrześniowej dowodził plutonem 35. pułku piechoty, nadal wykładał w C. I. W. F. (tajnym), później był oficerem Armii Krajowej, a w powstaniu warszawskim – dowódcą plutonu kompanii sztabowej „Koszta” (pod ps. „Brok”). Zajmował się dokumentacją fotograficzną przebiegu walk, oraz zbrodni dokonywanych przez wojska niemieckie, a jego zdjęcia spotkały się powszechnym uznaniem i stanowią nieocenione świadectwo oporu walczącej stolicy. Zginął 25 września pod gruzami domu przy ul. Marszałkowskiej 129. 2 sierpnia 2009r został posmiertnie odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski przez Prezydenta RP Pana Lecha Kaczyńskiego.
Wspomnienia siostry naszego patrona Pani Domańskiej
Mój brat urodził się 14 grudnia 1908 roku w Warszawie w rodzinie rzemieślniczej.
Było nas troje rodzeństwa: Gienek, ja i najmłodszy Józek. Wychowywała nas matka, która prowadziła pracownię dziecinnych ubranek. Ojciec, bardzo dobry rzemieślnik-brązownik, zaangażowany socjalista, wpadł w nałóg pijaństwa. Potem przyszła gruźlica płuc i przedwczesna śmierć (4 lutego 1926). Nim umarł, życie nasze było koszmarem. Ojciec i jego choroba wywarły ogromny wpływ na późniejsze życie Gienka – lękał się gruźlicy, nie pił i nie palił.
Gienek chodził najpierw do szkoły podstawowej przy ulicy Ogrodowej. Potem, we wrześniu 1921 roku, dzięki poparciu ks. prefekta Kuczyńskiego, kolegi naszego wujka, rozpoczął naukę od drugiej klasy – w gimnazjum im. Mikołaja Reja. Nasza nauka w gimnazjach kosztowała miesięcznie 110 złotych. Był to dla nas najcięższy pod względem materialnym okres.
W niższych klasach gimnazjum zainteresowanie Gienka sportem odbijało się bardzo na noskach butów, bo potrafił przez całą drogę kopać jeden kamień wracając ze szkoły. Rezultat awantury za szybkie niszczenie obuwia. Po drodze do domu była jeszcze jedna pokusa – ogród Raua: czy wszechmocny woźny ogrodu pozwoli – czy nie, pokopać piłkę?
Lekcje gimnastyki w starszych klasach prowadził wspaniały nauczyciel, pan Olszewski, który jednak gasił sportowe zapały Gienka: „Zostaw, to nie dla ciebie. Nie będziesz nigdy sportowcem, jesteś chuchro.”
Wbrew opinii nauczyciela, a może właśnie jej na przekór, zainteresowanie Gienka sportem nie malało, lecz rosło. Ćwiczył wytrwale i postanowił, że jednak będzie sportowcem. Uprawiał różne konkurencje lekkoatletyczne, fascynował go zwłaszcza nut oszczepem. Od woźnego Agrykoli, Andrzejczaka, zdobył coś, co przypominało oszczep – krzywy, giętki jak z gumy, bez osznurowania, ale mocny, który służył mu całe lata.
Przed samą maturą zachorował na zapalenie płuc, na „ostatnich nogach” stawił się na egzamin, ale zdał. Po maturze w 1928 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie i jednocześnie zaczął pracować, aby ulżyć matce. Znalazł pracę w VII Komisariacie Policji przy uliry Elektoralnej jako urzędnik.
Jednocześnie należał do Poliryjnego Klubu Sportowego. Pracował ponad rok i tyleż należał do klubu. Po rym czasie rzucił studia na WSH, nie leżące w jego zainteresowaniach. W 1928 roku wstąpił do „Warszawianki” i tam zaczął startować w zawodach. Na boisku AZS w parku Skaryszewskim miał dobre wyniki w kilku konkurencjach.
W latach 191 – 1932 odbywał służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Piechoty w Zambrowie, którą ukończył z pierwszą lokatą. W czasie pobytu w wojsku starał się przekazać swoje umiłowanie sportu kolegom-żołnierzom, prowadząc ćwiczenia, organizując zawody, i to była jego pierwsza praca instruktorska. Tam właśnie utwierdził się w przekonaniu, że jego powołaniem jest praca nauczyciela wychowania fizycznego, a właściwa uczelnia to CIWF (Centralny Instytut Wychowania Fizycznego).
Po powrocie z wojska w 1932 roku złożył egzamin wstępny i został przyjęty. Był to znowu duży ciężar dla matki, ale po roku przyznano mu stypendium. Studia w CIWF-ie to chyba najpiękniejszy okres w życiu Gienka. Instytut, jego położenie – las, przestrzeń, fantastyczne warunki do nauki, sportu, wypoczynku – były po prostu rajem w porównaniu z poprzednim życiem. Tu miał nareszcie pod dostatkiem oszczepów i fachową opiekę trenerów, Jana Składa, a później Antoniego Cejzika. Dzięki swej koleżeńskości, prostocie i skromności był niezwykle lubiany i ceniony przez całe środowisko.
Uprawiał wszystkie dysrypliny sportu; do wyników dochodził wielką pracą, wytrwałością, wypracowując styl i piękno ruchu. Jego sukcesy były owocem skupienia, analizy własnych oraz cudzych błędów i osiągnięć. Był bardzo poważny i pełen kompleksów, co wynikało z przeżyć dzieciństwa i pieńvszych lat młodości.Wybraną pFZez niego dyscypliną, której poświęcał najwięcej czasu, był oszczep. Lot oszczepu po prostu go fascynował, napisał nawet o nim trzyzwrotkowy wiersz, wydrukowany w wypisach szkolnych – niestety, zaginął. Należał również do zespołu tańca. Był mistrzem w pięcio- i dziesięcioboju. O jego udziale w licznych zawodach krajowych i zagranicznych dużo pisała prasa, w rym najpoważniejszy organ sportowy, „Przegląd Sportowy”.
Sport wówczas był wielką sprawą, sukcesy wręcz przeżywała cała drużyna. Jeśli rozgrywano sztafetę bądź inną dyscyplinę zespołową, a brakowało na starcie czwartego czy piątego, każdy był gotów zastąpić kolegę, i chociaż nie był orłem – stawał i biegał, skakał lub rzucał. Było to wysokiej klasy poczucie odpowiedzialności i koleżeństwa. Często składano się na bilety kolejowe, żeby pojechać na zawody, bo klub nie zawsze miał pieniądze. Tak samo było ze sprzętem, butami, kolcami itp. Pamiętam, że Gienek całymi miesiącami oszczędzał i ciułał, żeby sobie zamówić kolce u słynnego sportowego szewca na Pradze przy ulicy Strzeleckiej.
W 1934 roku ukończył CIWF (w latach 1937 – 1938 uzupełnił jeszcze swoje studia na tzw. kursie IIIB) i natychmiast podjął tam pracę jako instruktor-asystent lekkiej atletyki. Równocześnie został nauczycielem wychowania fizycznego w swoim dawnym gimnazjum im. Mikołaja Reja. Lubił bardzo dzieci i młodzież, a sympatia ta była odwzajemniana. Wielkie zadowolenie sprawiały mu lekcje prowadzone w gimnazjum, a takie kolonie letnie w Baniosze (koło Piaseczna) w tzw. Rejówce – prawdziwym królestwie sportu, ruchu, radości i słońca. Był doskonałym organizatorem i dobrym pedagogiem – inicjatywę oddawał zawsze w ręce chłopców, zachowując dla siebie tylko głos doradczy i kontrolę. Nie popadał w rutynę, bardzo dużo czytał i stale się dokształcał. Interesowała go praca mięśni, ruch – będzie to późniejszy temat jego pracy.
Mieszkał w CIWF-ie, ale do domu wpadał codziennie. Gdy urodziła się moja córka Elżunia, przyjeżdżał co wieczór, aby asystować przy jej kąpieli. Bardzo ją kochał i poświęcał jej dużo, czasu. W październiku 1934 roku otrzymałam pracę w kierownictwie Marynarki Wojennej w Warszawie i wkrótce mieszkanie, tak że nasz życiowy standard znacznie się podniósł i unormował.
W czasie studiów rodzi się nowa pasja Gienka – fotografowanie. Jego aparat utrwala wszystko: ludzi, przyrodę, zdarzenia, życie codzienne, zawody sportowe.
1 czerwca 1936 roku na zawodach w Poznaniu wynikiem 73,27 m ustanawia rekord Polski w rzucie oszczepem i zostaje wpisany na listę reprezentacji olimpijskiej. Za ten rzut odznaczono go srebrnym Krzyżem Zasługi.
Bardzo był z tego dumny. Spełniły się jego najgorętsze marzenia – wyjeżdża na Olimpiadę do Berlina. Niestety, ma pecha. W próbnym rzucie zrywa mięsień barkowy. Staje na starcie oblepiony plastrami, z okropnym szarpiącym bólem. Mógł nie rzucać, byłby usprawiedliwiony, ale wola walki była silniejsza niż ból.
Rzucał dwa razy – wynikiem 66,39 m zajął siódme miejsce. Uważam, że ten start był jego największym bohaterstwem. Poniósł porażkę w walce z zawodnikami, którzy mieli największy atut – zdrowie.
Nigdy już nie wrócił do formy, chociaż leczył się bez przerwy, m.in. w sanatorium w Hohenlychen. Przerywał treningi na tygodnie i miesiące i znów do nich powracał, nie mogąc się pogodzić z rym stanem. We wrześniu 1938 roku nowa choroba – przechodzi skomplikowane zapalenie ucha. Trepanację czaszki przeprowadza w szpitalu Ujazdowskim płk dr Roch Brzosko. To znów wyeliminowało Gienka na długo z treningów i czynnego uprawiania sportu. A kiedy zdawało się, że zdrowie wreszcie wróciło, że znów będzie mógł myśleć o rzutach oszczepem – wybuchła wojna.
Kampanię wrześniową 1939 roku odbył ze swoim macierzystym 35 pułkiem piechoty w Brześciu nad Bugiem. Po klęsce wrócił do Warszawy. Początkowo prowadził w Komorowie komplety dla swoich dawnych uczniów, później (ponieważ nie zgłosił się jako oficer do niewoli) pracował jako robotnik w młynie w Paprotni.
W 1942 roku w mieszkaniu matki przy ulicy Łuckiej 2 m. 22 otworzył z Józefem Skoczylasem, przyjacielem z CIWF-u, zakład fotograficzny. Z tego czasu pozostały setki zdjęć: ze szpitala Św. Ducha, dotyczących życia Warszawy oraz prywatnych.
Rok 1943 to dla Gienka okres konspiracyjnej działalności w CIWF-ie, okres tajnego nauczania, w którym brali udział profesorowie: Z. Gilewicz, Nawroczyński, S. Górny, a z nimi wielu instruktorów. Prowadził lekką atletykę, zajęcia odbywały się najczęściej w niedzielę. Ośrodek, bardzo prymitywny, znajdował się nad Wisłą, po stronie Pragi. Tam zaczął też zupełnie serio szkolić młodszego o dziesięć lat brata Józka, któremu chciał przekazać swoje umiejętności i umiłowanie sportu. Józek był bardzo silny, mocno zbudowany i rokował nadzieje na wspaniałego oszczepnika. Gienek wymarzył sobie dla brata karierę lekarza sportowego.
22 grudnia 1943 roku Józek, plut. podchorąży Armii Krajowej pseud. „Grot”, w spotkaniu z patrolem żandarmerii został ciężko ranny. Przewieziony z placu Bankowego do lecznicy „Omega”, operowany przez dra Józefa Granatowicza, zmarł na rękach Gienka. Ten cios, straszny dla nas wszystkich, matkę zupełnie załamał – Józek był największym jej ukochaniem; i można powiedzieć, że umierając przyczynił się do jej śmierci. To prawda, że nie byliśmy wyjątkiem, okrucieństwo wojny wdzierało się wszędzie. Nie mogliśmy się z tym pogodzić, ale przecież musieliśmy żyć. Miałam małą córeczkę Elżunię i byliśmy jej potrzebni wszyscy.
Popularność Gienka była powodem, że do tej pory nie należał do konspiracji. Dopiero po śmierci brata, jako ostatni z nas, wstąpił do AK. Został dowódcą plutonu w 3 kompanii praskiej, która wchodziła w skład I baonu rejonu III w Rembertowie, VII Obwodu Armii Krajowej (kryptonim „Obroża”).
Po zarządzeniu stanu czujności w dniu 26 lipca 1944 roku pluton Gienka (ppor. „Broka”) został zmobilizowany, ściągnięty do Rembertowa, gdzie oczekiwał dalszych rozkazów. Brak możliwości należytego zaopatrzenia oddziału w broń spowodował wydanie decyzji o powrocie plutonu ppor. „Broka” na Pragę. Gienek przyszedł do domu.
1 sierpnia rano zostałam wysłana przez kpt. Stefana Micha „Kmitę” do Rembertowa do mjra dra Franciszka Amałowicza „Tatara”. Wróciłam z meldunkiem. Czujki sowieckie były w Miłosnej i Wesołej. Ostatnim tramwajem przed samą godziną 17 dojechałam do Marszałkowskiej.
Była już strzelanina na ulicy Widok. Zaczęło się natarcie na Pocztę Główną. Na Chmielnej pierwsi ranni i zabici. Niezapomniane przeżycia – widok biegnących do akcji chłopców z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, z biało-czerwonymi rozetkami na piersi, z bronią w ręku. Dusiło wzruszenie. Na Żelaznej przy Ceglanej mieszkańcy kopali rów i budowali barykadę (na rogu Zelaznej i Chłodnej była wacha żandarmerii niemieckiej).
Wróciłam do domu na Łucką późnym wieczorem. 2 sierpnia od rana lał deszcz. Ulice były puste, w bramach pełno podnieconych ludzi. W mojej dzielnicy było jeszcze spokojnie, skacząc od bramy do bramy dotarłam do ulicy Sienkiewicza. Moi znajomi chłopcy, już żołnierze, stali przed bramą. Oddałam meldunek kpt. „Kmicie” i powiedziałem o Gienku. „Przyda się, niech natychmiast przychodzi”. Wieczorem Gienek zameldował się w „Koszcie” (kompanii sztabowej Komendy Obszaru Warszawa AK) i został przyjęty jako oficer łącznikowy.
Od 4 sierpnia przez kilka dni szły pędzone strachem całe tabuny ludzi z Woli. Kobiety, rozpaczające po zamordowanych mężach i synach, wiele z nich, zalanych krwią, miało powyrywane żywcem kolczyki z uszu, poobcinane palce, na których niedawno nosiły pierścionki. Wola płonęła, trwały naloty.
Bardzo dużo chodziłam po ulicach, na plac Grzybowski, Sienną, Złotą, Towarową – korytarzami piwnicznymi, pełnymi znękanych, modlących się ludzi, którzy mimo wezwań niemieckich nie chcieli wychodzić z miasta. Nim zdobyta została PASTa, bardzo niebezpiecznie było przechodzić ulicą Sosnową. W domu na rogu Sosnowej i Złotej pełno było odprysków mózgu, odstrzelonych palców.
Łucka, wyjąwszy kilka domów murowanych, miała zabudowę przeważnie drewnianą, mieściły się tu liczne stajnie dorożkarskie. Kiedy ogień dochodził do naszego domu, Gienek przeniósł chorą mamę na Sienkiewicza. Odtąd już byliśmy razem. Początkowo Sródmieście było wyjątkowo spokojne, dopiero od 15 sierpnia nastąpiło pierwsze zetknięcie z okropnością wojny – spalone napalmem ciała ludzkie. Pierwsze masowe pogrzeby. Nękające naloty. Nigdy nie zapomnę, jak po straszliwym burzącym nalocie ulicą Szpitalną biegł mężczyzna z martwym dzieckiem na ręku. W pewnym momencie ukląkł i zaczął wyrywać z rozbitego chodnika ziemię, aby dziecko pochować.
Pierwsze duże zwycięstwo – zdobycie PAST-y – wywołało euforię. Ludzie wręcz oszaleli. Gienek brał udział w zdobywaniu PAST-y z chłopcami z „Koszty”. Akcję prowadził z „Leliwą” (rtm. Henryk Roycewicz) kpt. „Kmita” (Stefan Mich). Gienek oprócz „błyskawicy” miał aparat fotograficzny i filmowy. 21 czy 22 sierpnia (PAST-a była zdobyta 20 sierpnia) odbył się w kinie „Palladium” pokaz filmu nakręconego w czasie szturmu. Nazwiska mego brata nie podano. Po 1956 roku pokazywano niejednokrotnie fragmenty tego filmu bez powoływania się na źródło.
Od zbombardowania „Adrii” zajmowałam się wyżywieniem żołnierzy. Początkowo na kuchniach – „kozach” ze składu „Bruna” mogłam gotować tylko kluski kładzione i płatki (kaszę-pluj, jak je nazywali żołnierze). Później zajęłam kuchenkę w stróżówce z konającym na tężec starym człowiekiem. W czasie nalotów ręką trzymałam pokrywki na garnkach, żeby się nie nasypało gruzu. Wtedy też wciągnęłam do pomory kilka kobiet, smażyłyśmy hurtem naleśniki po 400 – 500 sztuk. Chłopcom bardzo smakowały.
Pełna niepokoju po powrocie o godzinie 13 pobiegłam do sklepu na Marszałkowską. Dom był zwalony. Pracownik poczty, znajomy z Łuckiej, powiedział: „Brat wszedł, ale już nie wyszedł”. Dom zwalił pocisk z działa zwanego „grubą bertą”. Zaalarmowani żołnierze i minerki próbowali wykopać korytarz. Młoda dziewczyna, minerka, Alka Pniewska, dostała się po kilku godzinach w pobliże lady sklepu, ale dalej już dotrzeć nie mogła. Bez przerwy biły pociski z działa kolejowego, trwało bombardowanie. Nie mogłam narażać tych młodych ludzi, mimo że bardzo chcieli mi pomóc.
Wróciłam do Warszawy 18 stycznia 1945 roku do grobu matki i zwalonego domu – grobu Gienka.
Zaraz po Wielkanocy ekshumowałam mamę z grobu na Wspólnej i pochowałam na Powązkach. Ten pogrzeb jakoś mnie uspokoił, wiedziałam, że mama jest już z Józiem, którego bardzo kochała i po którego śmierci tak rozpaczała. Zaczęłam czynić starania o wydobycie ciała Gienka – nie było to łatwe, a dla mnie trudne do przeżycia.
Ulice były wytapetowane afiszami „Śmierć bandytom z AK”, „AK – zapluty karzeł reakcji” itp. Poprosiłam o pomoc w Wydziale Kultury Fizycznej, który mieścił się wówczas w gmachu przy Alejach Niepodległości. Poradzono mi, żebym się w tej sprawie lepiej do nich nie zwracała. Spotkałam tam nawet Jana Składa (instruktora z CIWF-u) i Antoniego Morończyka. Skład powiedział: „Nie zapomnimy o Gienku, ale teraz to niemożliwe.” Wkrótce zginął w wypadku samochodowym.
Pomoc otrzymałam z zupełnie innej strony. Przy pracach tego rodzaju konieczny był nadzór architekta. Pan Józef Łowiński polecił mi swojego ojca. Jednocześnie dostałam adresy dwóch robotników, którzy zgodzili się za 12 tysięcy złotych wydobyć ciało. Ojciec pana Łowińskiego codziennie przychodził i asystował przy usuwaniu gruzu. Towarzyszyła mi też Zosia Łosakiewicz, sympatia Gienka.
Trudna to była praca. Wszystko, co przez dzień zostało oczyszczone, w nocy znów zasypywały gruzy, które ciągle nam zagrażały. Jeden z robotników przerażony tym uciekł.
Po dwóch tygodniach, 15 maja, dotarliśmy do ciała Gienka. Był blisko miejsca, do którego we wrześniu dokopała się Ala Pniewska. Ciało nie było zniszczone – pył je zakonserwował.
Po zapłaceniu robotnikom za pracę starczyło mi pieniędzy tylko na trumnę. Księża ze Św. Krzyża wyrazili zgodę na wstawienie jej do kościoła do dnia pogrzebu. I tak Gienek czekał do 5 czerwca. Chciałam pochować go tak, jak na to zasłużył. Pogrzeb potwierdził popularność i sympatię, jaką darzyli go ludzie. W czasie nabożeństwa kościół był pełen, być może dlatego, że trumna okryta biało-czerwonym sztandarem, tonąca w biało-czerwonych różach była symbolem. Takie powinny być wszystkie pogrzeby powstańcze.
Na Powązki przez morze ruin pojechałyśmy we trzy: Zosia Łosakiewicz, Barbara Gierutto i ja. Pojechał też funkcjonariusz UB. Żadnych mów nie było.
W ciągu dziesięcioleci, które minęły od Powstania, starałam się utrwalać pamięć o tamtych dniach, o chłopcach, którzy polegli, o Gienku. Nie mogłam znaleźć wydawcy i nie mogłam zrobić oficjalnej wystawy fotograficznej. W związku fotografików nie chciano ze mną rozmawiać – Gienek był fotografem amatorem. Udało mi się zorganizować kilka wystaw fotograficznych własnym kosztem. Oto one:
1978 r. w 34 rocznicę śmierci Gienka, w dolnym kościele Św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Wystawa trwała od 24 września przez trzy tygodnie. Bardzo prostymi środkami rozwiesiłam 153 zdjęcia, grupując je w pięciu działach tematycznych: żołnierze, ulice, walka, szpitale i pomoc sanitarna, ludność cywilna i cmentarze. Byłam szczęśliwa, że uzyskałam zgodę ks. proboszcza Alojzego Hinela, który udzielił wystawie azylu, i mogłam pokazać zdjęcia Gienka.
1980 r. 1- 16 sierpnia w wieży kościoła Św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu – 136 zdjęć. Bardzo piękna i wzruszająca wystawa. Prasa milczała.
1988 r. – dbyły się dwie wystawy:
w lutym – z inicjatywy i staraniem pani Anny Pakoś, kierowniczki klubu przy ul. Eugeniusza Lokajskiego: 126 zdjęć;
w sierpniu – wrześniu – z inicjatywy i z pomocą pana Marka Kwiatkowskiego w Łazienkach Królewskich w Wodomiarze i przy Teatrze na Wyspie. Wystawa dwumiesięczna, odwiedzana przez tłumy, masę cudzoziemców – 160 zdjęć. Wydałam do niej własnym kosztem katalog ze zdjęciami brata.
Oprócz tego zdjęcia Gienka eksponowane były na wystawach zagranicznych poświęconych fotografii polskiej:
w 1979 r. w Nowym Jorku (International Center of Photography) i w Bostonie oraz w White Chapel Art Gallery w Londynie; w 1981 r. w Centre Pompidou w Paryżu, a w 1985 r. w Grenoble. Zdjęcie powstańczego ślubu obiegło cały świat.
Pani Zofia Domańska 23 kwietnia 2009r skończyła 98 lat – gratulacje!!!W imieniu uczniów i nauczycieli życzenia osobiście złożyła dyrektor ZSS58 p.Aleksandra Barwicka, która od wielu lat regularnie odwiedza Panią Zofię w jej domu – dla Pani Domańskiej zawsze są najważniejsze wieści o szkole i jej uczniach. Pani Zofia bardzo martwi się o dzieci i młodzież szkoły sportowej widząc wiele zagrożeń dla nich we współczesnym świecie – chciałaby bardzo aby wychowywane były w duchu tych wartości, które wpajał swoim wychowankom patron szkoły sportowej Eugeniusz Lokajski. W dniu 17 września 2009r zmarła przeżywszy 98 lat siostra patrona naszej szkoły sportowej Pani Zofia Domańska z domu Lokajska – powstaniec warszawski – ps.”Zocha”
Cześć jej pamięci!!
Uroczystości pogrzebowe z udziałem dyr szkoły Aleksandry Barwickiej, pocztu sztandarowego oraz uczniów naszej szkoły odbyły się w dniu 24.09.2009r o godz.14.00 w Kościele Św.Karola Boromeusza na Powązkach. Pani Zofia Domańska w dniu pogrzebu została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski przez Prezydenta RP Pana Lecha Kaczyńskiego.
Wspomnienia Bohdana Tomaszewskiego o naszym patronie
Pan Eugeniusz należy do postaci świata sportu, które przeszły do legendy. Daleko mu co prawda do sławy Janusza Kusocińskiego, a jednak… Legenda rodzi się wtedy, kiedy oprócz osiągnięć sportowych zawodnik dokonuje czynów, które wykraczają poza obręb boiska. Jest postacią posiadającą nieprzeciętne cechy charakteru, niekiedy specjalne uzdolnienia, a nawet talent właśnie w zupełnie innej dziedzinie niż sport.
Czasem losy człowieka będącego zawodnikiem wyczynowym splotą się z losami jego ojczyzny, co w przypadku losów Polski zwykle wiąże się z dramatyczną walkę o wolność. Wielu znanych polskich zawodników walczyło w ostatniej wojnie za kraj na różnych frontach, wielu poległo często śmiercią bohaterską. Byli wśród nich czołowi lekkoatleci, jeźdźcy, tenisiści, bokserzy, narciarze, pływacy, szermierze, strzelcy. Długa lista przedwojennych mistrzów, często olimpijczyków. Należy właśnie do nich. Fakt ten nie nadaje mu więc szczególnego wyróżnienia, ale na legendę, jaka powstała wokół Eugeniusza Lokajskiego, składa się wiele innych, dodatkowych, a różnorodnych przyczyn.
Sport w jego rozumieniu był czymś w rodzaju posłannictwa. Bicie rekordów nie było celem samym w sobie, lecz jedynie zwykłą próbą sprawdzenia siebie oraz – co jest szczególnie charakterystyczne dla sportowców wyjątkowych – było także próbą sprawdzenia rywali, których nie traktował jako przeciwników, ale jako przyjaciół. Stawał do walki mając przecież równe szanse. W ogniu nawet najbardziej zaciętej rywalizacji w ogóle nie wchodzi w rachubę wzajemne uszczuplanie szans poprzez wykorzystywanie dodatkowych, sprzyjających okoliczności, które szanse te mogłyby przeciwnikowi zmniejszyć. To rzadka cecha zawodników. Była to cecha rzadka nawet w tym dawnym sporcie, z którego wyrósł. Dodajmy, że o korzyściach materialnych z uprawiania sportu nie było wtedy mowy.
Lokajski startował w innej epoce. Były to czasy, gdy pokonanie granicy 70 metrów w rzucie oszczepem stawało się wyczynem nie lada. Pewnego dnia dokonał tej sztuki.
Był młodym człowiekiem i bez namysłu wszedł w życie sportowe – z zapałem i solidnie – ale przy tym było w nim jakieś szczególne skupienie, nawet powaga, z jaką traktował zarówno trening, jak i zawody. To wcale nie oznaczało, że nie był jednym z wielu młodzieńców cieszących się życiem i młodością, swą sprawnością fizyczną. Ta inność Lokajskiego, zauważalna dla najbliższego otoczenia, była wyraźną zapowiedzią jego wrażliwości na otaczający świat. Szybko rozwijało się w nim poczucie estetyki.
Uczulenie na piękno natury i ludzkich zachowań – to chyba źródło jego późniejszej działalności na niwie sztuki fotograficznej, tak kształtowało się jego widzenie ludzi i świata.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu na boisku lekkoatletycznym, dostrzegłem, że po zawodach sięgał po aparat fotograficzny i jeszcze zgnany, w nałożonym dresie, od razu robił zdjęcia. Szybkimi, zdecydowanymi ruchami kierował obiektyw na kolegów toczących jeszcze walkę na boisku, albo – kiedy mieli już ją za sobą – raptem kierował obiektyw w innym kierunku: raz był to fragment trybun, innym razem zarys boiska, albo wreszcie zatrzymywał w ruchu jakąś inną scenę, zupełnie niedostrzegalną dla postronnego obserwatora, nie dającą nawet domysłu, że stanowi ciekawy temat.
Reprezentacyjne boisko polskich lekkoatletów w drugiej połowie lat trzydziestych, to wówczas był w zasadzie stadion „Legii” przy ul. Łazienkowskiej w Warszawie. Stąd na korty tego samego klubu było kilka kroków. Grywałem na kortach „Legii” najpierw jako młodzik, potem jako junior i takie to były czasy, że my tenisiści odwiedzaliśmy często treningi i zawody lekkoatletyczne, a wielu lekkoatletów składało nam wizyty na kortach. Lokajski należał do dość częstych gości tenisowej „Legii” i tam miałem zaszczyt go poznać, tak jak Janusza Kusocińskiego. Przychodził, przyglądał się naszym grom najczęściej z aparatem fotograficznym. Był już absolwentem Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego w Warszawie, uczelni sławnej i pięknej, wówczas bardzo nowoczesnej, rozpościerającej się na zielonych terenach Bielan. Absolwent CIWF – to wtedy wiele znaczyło. Przeważająca część wychowanków tej uczelni stanowiła bez wątpienia elitę przedwojennego polskiego sportu. Opuszczali mury uczelni i stawali się znanymi lub bardzo znanymi zawodnikami. Wielu obejmowało funkcję sportowych wychowawców młodzieży, ciesząc się u swoich uczniów wielkim autorytetem.
I w tym przypadku Lokajski należał do wychowawców wręcz wyjątkowych, toteż szybko rosła jego popularność wśród uczniów wielu warszawskich szkół, nie tylko tej, w której pracował. Uczył sportu w znakomitej szkole im. Mikołaja Reja w Warszawie. I ten okres jego działalności przeszedł do legendy. Uczył nie tylko techniki sportowej, ale czegoś nieporównanie trudniejszego: rozumienia, czym jest sport, tego, że największą satysfakcją po osiągnięciu celu jest świadomość pokonanych trudności. Wtedy dopiero zwycięstwo jest pełne.
Był jakby starszym kolegą dla swoich wychowanków. Pewien dystans jednak wytwarzał się z obu stron – dystans niezbędny, aby panowała solidarna, przyjacielska atmosfera w gronie, któremu przewodzi jedna osoba dzięki swemu doświadczeniu i autorytetowi. Wychowawca jest wyrozumiały, ale nie toleruje najmniejszego cienia nieprawości, kłamstwa, lenistwa.
Niestety, nie miałem szczęścia być jego wychowankiem, chodziłem do innej szkoły, ale od starych Rejaków słyszałem potem przez wiele lat, a i dziś czasem słyszę, jakie to piękne chwile przeżywali z profesorem Lokajskim na obozach w Rejówce pod Górą Kalwarią. – Czy mogły być piękniejsze sportowe wakacje? – wspominają do dziś siwi panowie.
Był lekkoatletą, przede wszystkim znakomitym oszczepnikiem, choć wielu twierdziło, że zapowiadał się może jeszcze lepiej jako wieloboista. W 1936 roku pobił nie tylko rekord Polski na zawodach w Warszawie, ale przeniósł go w dalekie granice. Rezultat Lokajskiego 73 metry 27 cm był wtedy jednym z najlepszych na świecie, ściśle – trzecim rezultatem w dziejach rzutu oszczepem. Przodowali w tej konkurencji Finowie i oto znów Polak zaczął im zagrażać. Pewna analogia z innym, o wiele sławniejszym polskim sportowcem, Kusocińskim, który osiągnął jeszcze więcej. Wcześniej o cztery lata, bo na igrzyskach olimpijskich w 1932 roku prześcignął wszystkich najlepszych Finów na 10 km. Rywalizować z Finami w długich biegach to w tamtych czasach znaczyło wiele.
Eugeniusz Lokajski będąc uczniem nie wyróżniał się na boisku szkolnym ani silną sylwetką, ani szczególnymi osiągnięciami. Szczupły i raczej nieśmiały, nie pchał się, jak inni do szkolnych gier, ale w tej nieśmiałości kryła się zapewne szczególna ochota, by wbiec wreszcie na boisko i pokazać, na co go stać. Mając 15 lat zgłosił się do „Warszawianki” i poprosił, że chciałby zacząć trenować rzut oszczepem. Przyjęto go życzliwie, ale poradzono, by raczej spróbował innej specjalności ze względu na niezadowalające warunki fizyczne. Był wysoki, ale bardzo szczupły. Powiedziano mu o konieczności uprawiania sportów uzupełniających, wyrabiających siłę i szybkość. Zaczął trenować koszykówkę, pływanie, ale oszczepu się nie wyrzekł. Wiele godzin spędzał na boisku w parku Agrykola i rzucał tam starym, mocno wysłużonym oszczepem.
Do klasy najlepszego oszczepnika kraju i jednego z najlepszych w świeci szedł długą drogą. Po szkole podchorążych w Zambrowie w czasie studiów na Bielanach nabrał większej tężyzny prowadząc intensywną zaprawę. Mówiono, że jest ascetą. Nigdy nie palił, w ogóle nie używał alkoholu.
Po dwóch latach startów w 1934 roku powołany został do reprezentacji narodowej. Startował w Rydze na trójmeczu Polska-Estonia-Łotwa, lecz zajął dopiero czwarte miejsce w rzucie oszczepem, wynikiem 59 metrów 67 cm. Był wtedy lepszy oszczepnik w kraju – Turczyk, którego wciąż nie mógł pokonać. Poza oszczepem uprawiał inne dziedziny lekkoatletyczne, był także wieloboistą. I wreszcie na mistrzostwach Polski w tym samym roku uporał się zarówno z wszystkim konkurentami krajowymi, zwyciężając w rzucie oszczepem rezultatem 62 metry 86 cm, jak i zdobył pierwsze miejsce w pięcioboju gromadząc 3759 punktów. W następnych mistrzostwach znów przegrywa z Turczykiem, ale zdobywa dwa tytuły mistrza Polski już nie tylko w pięcioboju, ale w nierównie trudniejszym dziesięcioboju, osiągając wtedy 6318 punktów.
Startuje często w zawodach, również za granicą, zresztą ze zmiennym szczęściem. Granica 70 metrów wydaje się wciąż nie do osiągnięcia.
I tak nadchodzi rok olimpijski 1936. Na czerwcowych zawodach dochodzi do kolejnego pojedynku Turczyk- Lokajski. Było dużo ludzi na trybunach. Pojawił się na rozbiegu. Ruszył i wyrzucił oszczep w przestrzeń.
Najpierw cisza pełna zachwytu, a potem długa burza oklasków. Oszczep wbił się daleko poza linię wyznaczającą odległość 70 metrów. Widzowie szaleli z radości. Zaskoczenie było podobne jak wiele lat później, kiedy inny Polak, wielki oszczepnik czasu już powojennego, Janusz Sidło, wbił grot swego oszczepu poza granicę 80 metrów. Dodajmy, że dopiero Sidło poprawił rekord Lokajskiego. Trzeba było na to czekać 17 lat.
73,27 m – to był radosny fakt dla wszystkich miłośników sportu w Polsce, gdyż niebawem w Berlinie miała odbyć się olimpiada. Turczyk był drugi, on także pokonał granicę 70 metrów.
Lokajski tylko raz był olimpijczykiem, startował na jedynych w swoim rodzaju igrzyskach w Berlinie 1936 r., które przeszły do kronik z nazwą: brunatne. Zajął tam dopiero siódme miejsce. „Lokajski zawiódł” – pisano w prasie. Nie wszyscy znali prawdę. Prawdą było, że kiedy stanął na rzutni, był cieniem siebie. Nie z braku formy ani z nadmiaru tremy. Bolesna kontuzja uniemożliwiła mu wykonanie normalnych, swobodnych rzutów.
Stanął do walki, gdyż nie chciał się wycofać. Wykazał w Berlinie nie tylko odporność na ból, ale i niezłomną wolę walki. Każdy rzut był torturą, mimo to wywalczył ostatecznie siódme miejsce. Uzyskał 66 m 39 cm, a wygrał nieoczekiwanie Niemiec Stock z rezultatem 71 m 84 cm, pokonując faworyzowaną koalicję fińską.
Lokajski należał do sporej rodziny nieszczęsnych olimpijczyków, którzy walczyć musieli nie tylko z rywalami, ale i cierpieniem. Znów jakaś analogia do losów Kusocińskiego. Przypominają się inne podobne dramaty – choćby trójskoczka Józefa Szmidta lub przedwojennego świetnego boksera Henryka Chmielewskiego, który w tym samym brunatnym Berlinie przegrał pojedynek o medal wskutek dotkliwej kontuzji ręki.
Kontuzja naszego oszczepnika okazała się jednak tak poważna i przewlekła, że jego kariera sportowa nie trwała już długo. Lokajski wystąpił jeszcze w roku następnym startując w Atenach w trójmeczu Polska-Grecja-Czechosłowacja. Wygrał tam rzutem na odległość 63 m 90 cm, ale był to jego ostatni występ. Kurował się, dokładał wielu starań, by powrócić na boisko, ale wszystko okazało się bezowocne.
Ostatnie lata przed wojną to okres jego pracy z młodzieżą i nie mogę powstrzymać się, by nie zaakcentować raz jeszcze wartości tej jego działalności. Przekazywał nie tylko zamiłowanie do sportu, ale i wpajał reguły uszlachetniające nasze życie. Reguły, niestety, obecnie coraz rzadziej przestrzegane. Niektórym zdają się dziś naiwnością i staroświecczyzną.
Ostatnie lata przed wybuchem wojny – wtedy poznałem go osobiście. W 1938 roku powołano mnie do kadry tenisowej juniorów na obóz, który zorganizowano w bielańskim CIWF-ie. Mieszkaliśmy w internacie mieszącym się w stojącym do dziś budynku opodal hali sportowej i od rana do wieczora trenowaliśmy na kortach. Tam nas pan Eugeniusz odwiedzał; przyglądał się naszym treningom i meczom. Kierownik obozu, kpt. Suchorzewski, oraz kpt. Konopatki (brat mistrzyni olimpijskiej w rzucie dyskiem – Haliny), przeprowadzili także kontrolny turniej. Na pewno panu Eugeniuszowi zawdzięczam, że jeden z meczów zdołałem wygrać, choć rywal prowadził w rozstrzygającym secie 4:1 i 30: 0. Rywalowi asystował jego trener.
Ja akurat nie miałem „sekundanta”. Widząc to Lokajski zajął się mną. Przy zmianie stron kortu powiedział dwa zdania w tym sensie, że wyglądam już na pokonanego, a przecież teraz będzie mój serwis i nie rozumie, dlaczego mam przegrać. I poszczęściło mi się w końcówce. Zrobił nam potem zdjęcie, jak stoimy przy siatce. Nie ma śladu po fotografii, może spłonęła, jak tyle pamiątek. Na szczęście ocalało wiele nierównie ważniejszych zdjęć zrobionych przez Lokajskiego.
Wojna. Konspiracja. Wiadomo było, że Lokajski walczył kampanii wrześniowej, a później jak wielu sportowców został żołnierzem Armii Krajowej. Zawodnicy z poszczególnych dziedzin sportu na ogół tworzyli zwarte grupy konspiracyjne wraz z najbliższymi kolegami z boiska. Tak było choćby z tenisistami, czy piłkarzami. Eugeniusza Lokajskiego podczas okupacji spotkałem już tylko parę razy. Raczej przelotnie. Jedno z tych spotkań zapamiętałem. Wiąże się ono z kortem i jego nieodłącznym aparatem fotograficznym. Kadra tenisistów warszawskiej „Legii” stanowiła wciąż grupę związaną mocno zarówno pracą podziemną jak i grą w tenisa, uprawianą oczywiście potajemnie. To było chyba już na początku lata 1944. Rozgrywaliśmy turniej na korcie w Konstancinie, położonym na posesji cenionego warszawskiego cukiernika Romana Pomianowskiego.
Grom przyglądało się nawet sporo ludzi, ale ktoś raptem przybiegł i powiedział, że w okolicy grasują żandarmii, więc niech widzowie nie biją brawa po udanych zagraniach… i wszystko odbywało się dalej w ciszy. Wśród widzów był także Lokajski. Robił zdjęcia. Zamieniliśmy kilka zdań. Już nie miesiące, lecz tygodnie dzieliły od 1 sierpnia. Robił nam zdjęcia porucznik AK pseudonim „Brok”. Ostatni raz patrzyłem w jego twarz śniadą, o lekko wystających kościach policzkowych. Ciemna czupryna, z charakterystycznym przedziałkiem pośrodku. Twarz pogodna, ale już jakaś czujna.
Na kilka dni przed wyruszeniem w drogę na meksykańską olimpiadę w 1968 roku zobaczyłem w sali kinowej film Jana Łomnickiego zatytułowany „Gienek”. Narracja była oparta w głównej mierze na fotografiach wykonanych przez Lokajskiego, oparta oczywiście przede wszystkim na tych fotografiach, które autor pozostawił jako bezcenny dokument Powstania Warszawskiego. Porucznik „Brok” był jednym z tych, którzy szli i robili zdjęcia na pierwszej linii frontu, którzy ryzykowali życie, żeby utrwalić te chwile i zachować je dla potomnych. Obok szacunku i podziwu budzi się zaduma nad instynktowną dalekowzrocznością człowieka i jego pragnieniem zachowania ciągłości naszej wspólnej historii.
W filmie słyszało się czystą tonację określającą postać Lokajskiego. Przypomniano ją dorosłym, zaproponowano młodym. On nie był bohaterem typu tzw. mocny człowiek. Był wrażliwy i delikatny, tak jak pełen delikatnej harmonii był jego styl rzucania oszczepem albo bieg przez płotki.
„Lubił chodzić wiosną na łąki i fotografować kwiaty… Na łąki wśród lasów otaczających CIWF…” – opowiadała w filmie jego siostra, pani Zofia Domańska. Krótka sekwencja pod koniec filmu, starsza pani mówi: „Zginął pod koniec września w domu przy ul. Marszałkowskiej 129. Spadły bomby. Jego ciało odnaleźliśmy dopiero w maju 1945 roku. Co mogłam mu dać? Tylko kwiaty. To było akurat w dzień moich imienin”.
Epilog. Z ekranu znikają potworne zarysy zburzonych domów, poszarpanych barykad i młode twarze w hełmach z biało-czerwoną opaską. Widać niebo i chmury, lecący oszczep. Pojawia się pogodna muzyka. W epilogu reżyser dokonał śmiałego kontrapunktu. Ponadto w latach, kiedy usilnie lansowano zupełnie inny typ bohatera, jako propozycję dla młodzieży, starannie pomijając rodowód i cechy pokolenia AK-owskiego – nazywanego oficjalnie i natrętnie „pokoleniem Kolumbów” – reżyser bądź co bądź jako jeden z pierwszych przypomniał postać Eugeniusza Lokajskiego i wyłonił jako wzór. Dlatego w tym szkicu znalazło się kilka zdań o filmie „Gienek”.